Nie wiem, czy w życiu więcej
dałem, czy wziąłem. Nie myślałem o tym dotychczas. Nie wiem także, co jest
piękniejsze i co sprawiało mi więcej radości, branie czy dawanie. Zresztą, czy
słowo „piękniejsze” jest właściwym do określenia tak prozaicznych czynności,
jak wymiana rzeczy, myśli czy uczuć?
No tak, ale dlaczego w pierwszej
kolejności sprowadzam dawanie lub branie do wymiany rzeczy? Jeśli
poprzestalibyśmy na tym jedynie, to rzeczywiście wymianę rzeczy, nawet
najpiękniejszych, trudno określić słowem „piękna”. Bo czymże jest sama wymiana
przedmiotów, artefaktów naszego bytowania, nawet jeśli są
wybitnymi działami sztuki, wspaniałymi zabawkami, wywołującymi uśmiech na twarzy i zadowolenie, paradnym strojem, w którym chcemy pójść na bal lub książką, której szukaliśmy? – handlem jedynie, uprawianym od tysięcy lat, od kiedy człowiek poczuł się właścicielem czegokolwiek, prozaicznym a jednocześnie cenionym jak złoto, które wyziera zza jego pleców, pobrzękuje w sakiewkach, przytroczonych do pasa kupców.
wybitnymi działami sztuki, wspaniałymi zabawkami, wywołującymi uśmiech na twarzy i zadowolenie, paradnym strojem, w którym chcemy pójść na bal lub książką, której szukaliśmy? – handlem jedynie, uprawianym od tysięcy lat, od kiedy człowiek poczuł się właścicielem czegokolwiek, prozaicznym a jednocześnie cenionym jak złoto, które wyziera zza jego pleców, pobrzękuje w sakiewkach, przytroczonych do pasa kupców.
Dawniej nie było chyba czegoś
takiego jak handel ideami. Idee dostawało się za darmo od ich twórcy czy
właściciela, którego marzeniem było ich rozpropagowanie , ich przyjęcie przez
jak największą grupę ludzi. Gdzieś tam może, w oddali, w ogonie idei, w jej
zmaterializowaniu, ukrywały się rzeczy, które będzie można sprzedać i kupić, i
zarobić na nich, ale sama idea była bezpłatna. Może tak pozostało do tej pory z
ideami bardziej ambitnymi, bo te dla tłumu – jeśli zasługują na miano idei - są
od razu na sprzedaż.
Dlatego pewnie przez lata
przyzwyczailiśmy się do kojarzenia dawania z rzeczami a nie z ideami.
Jeśli więc nie sprowadzimy
dawania i brania jedynie do wymiany rzeczy, albo gdy wymianie rzeczy będzie
towarzyszyła wymiana uczuć, wtedy dotykać zaczniemy dziedziny, w której piękno
odgrywa ważną, może wiodącą rolę.
Zresztą, kiedy dawanie jest aktem
łącznym przekazywania uczucia i rzeczy,
czy nie jest tak, że to właśnie uczucie staje się czynnikiem dominującym, że to
ono przysłania i w jakimś sensie dematerializuje rzecz samą, czyniąc ją
nośnikiem tegoż uczucia jedynie?
Kiedy przekazujemy uczucie być
może wystarczyłby nam do tego nasz głos, nasze oczy, dotyk naszych dłoni. Być
może. Ale jakże często przekazywaniu uczucia towarzyszy także przekazywanie
rzeczy.
Dlaczego to czynimy? Czy to
atawizm przedwiecznego handlu wymiennego, czy może mała wiara w siłę naszego
uczucia oraz w ten nośnik, będący w dyspozycji naszego ciała, które to uczycie
ma przekazywać?
Pewnie wszystko po trochę.
Wydawało mi się do tej pory, że w
mojej przeszłości rzadko łączyłem przekazywanie uczuć i rzeczy. Raczej
ograniczałem się do jednego lub drugiego. Może wiązało się to z tym, że nie
lubiłem uczuć uzewnętrzniać, wierząc, że jeśli uczucie jest, jeśli żywię go do
danej osoby, to wystarczy słowo lub gest, bez poparcia go rzeczą, nawet jeśli
ta rzecz to kwiat. Ale, kiedy tak nad tym myślę, to dochodzę do wniosku, że to
jednak nie było możliwe, że moim uczuciom musiało towarzyszyć przekazywanie
rzeczy. Nawet jeśli to było rozdzielone w czasie, nie jednoczesne i związek nie
narzucał się wprost, to to przekazywanie rzeczy wynikało w dużej mierze z
ciągłego, czy równoległego przekazywania uczucia obdarzanej osobie.
Bo dlaczegoż dajemy coś innym?
Pewnie z dwu powodów - dlatego, że
darzymy kogoś uczuciem, często kochamy, i dlatego, że chcemy zrobić interes
dostając coś w zamian. A czy te dwie sprawy się nie łączą. W jednym przypadku
tak. W przypadku, kiedy jedynie interes jest przyczyną dawania, jedynym
uczuciem, z jakim mamy do czynienia, to potrzeba zysku, a nie o tym tu mówimy.
Ale kiedy dajemy rzecz dla wzmocnienia, podkreślenia, przekazywanego uczucia,
żywionego do drugiej osoby, często liczymy na to, że dawana rzecz wzmocni
odwzajemnienie uczucia, albo spowoduje,
że uczucie z drugiej w ogóle strony w ogóle zaistnieje.
Jak należy oceniać takie dawanie?
Chyba jako coś normalnego. Zawsze istniej całe spektrum uczuć, od zupełnie
zabsolutyzowanego, idealnego, które jest i nie oczekuje nawet w zamian od
drugiej strony potwierdzenia przyjęcia tego uczucia, poprzez uczucia splecione
mniej czy bardziej z oczekiwaniami na reakcje odbiorcy uczucia, reakcję
emocjonalną ale także popartą materialnymi wyrazami siły tego uczucia.
Tak już jest, że życie w
większości składa się z uczuć powiązanych z materią, więc i samemu
przekazywaniu uczuć towarzyszy najczęściej przekazywanie ich materialnych
nośników czy wzmacniaczy.
Jak myślę teraz nad tym dawaniem,
to konstatuję, że kiedy decydowałem się na sprawienie żonie drogiego, jak na
moje możliwości, prezentu, wynikało to li tylko z tego, że ją kochałem i
chciałem podkreślić łączące mnie z nią uczucie. Uczucie odwzajemniane. I
cieszyłem się z niespodzianki, którą uczyniłem, tym bardziej, zę robiłem to
rzadko.
Mówi się, że uczucia nie da się
kupić, miłości nie da się kupić. Że dawanie drogich prezentów niekoniecznie
będzie odwzajemnione uczuciem, nawet jak odwzajemnione jest innym prezentem. I
pewnie w większości przypadków jest to prawda, choć oczywiście życie jest
bogate w niespodzianki.
Tak więc kochałem i dawałem,
kocham i daję. I to jest piękne. O ile w przypadku żony ten wymiar dawania
rzeczy jest jakby mniej rzucający się w oczy, o tyle w przypadku dorosłych
dzieci, które wspomaga się w ich trudnym starcie w życie, dawanie rzeczy,
wynikające z miłości rodzicielskiej, jest bardziej uwypuklone, bardziej widoczne.
Wynika to jakby z tego, że część majątku wyprowadza się poza dom, na zewnątrz.
Tym niemniej daję z radością,
chociaż dzieci mają opory, by pieniądze od nas przyjmować.
Od jakiegoś czasu, może dlatego,
ze trochę mam lepszą sytuację materialną, a może dlatego, że coś mi się
zmieniło wewnątrz, zacząłem dawać na tzw. szczytne cele, co w moim przypadku
oznacza dawanie składek na Caritas. Nie dawałem nigdy, no, może prawie nigdy,
pieniędzy żebrzącym ludziom. Wolałem dać tym, którzy coś usiłowali robić i
zarabiać, choćby różnym grajkom, mimom, etc. Siedzenie i żebranie mnie nie
przekonywało.
Czy odczuwam jakieś uczucia dając
składkę na Caritas? Chyba żadnego. Ot, spełniłem dobry uczynek, może komuś
pomogłem. Ale jest to tak niematerialne, odległe, że – paradoksalnie – ma siłę
uczucie pilota, zrzucającego bombę z samolotu, będącego poza zasięgiem wzroku.
Może kogoś zabije, może nie, może komuś pomogłem, może nie.
Jednak ważny jest kontakt z
obdarowywanym człowiekiem, spojrzenie w jego oczy, odebranie ewentualnych
podziękowań, nawet jak jesteśmy przekonani, że nie są szczere. Zresztą,
dlaczego miałyby być? Biedny człowiek dziękuje bogatemu!
Cieszyłem się, kiedy zapłaciłem
węgierskiemu dziadkowi, grającemu w Egerze na cymbałach, a on – mówiąc jakimś
łamanym językiem – zadedykował mi swój utwór. Nie był żebrakiem, był biednym
muzykiem, którego wspomogłem. Za pieniądz otrzymałem radość, muzykę, może nawet
uczucie.
Czy wtedy, kiedy widziałem
uśmiech dziecka, obdarzonego cukierkiem czy dobrym słowem, nie doznawałem tej
chwili ulotnej radości, jakiegoś miłego dreszczyku, przebiegającego po szyi,
jakby dotyk kochanej osoby.
Andrzej Talarek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zanim napiszesz przeczytaj regulamin
Komentarze są moderowane